Jak ja pokochałem sport ?
W styczniu 2023r skończyłem 50 lat, nie czuję tego wieku duchem, nie mniej jednak doszedłem w pewnym momencie do punktu w którym fizycznie zacząłem się czuć jak 100 latek ….
Całe swoje dorosłe życie byłem otyły, zaczęło się bardzo niewinnie gdy w 2000 roku rozpocząłem pracę w jednej z warszawskich korporacji, z racji tego że jestem informatykiem pracowałem po kilkanaście godzin na dobę, tu wdrożenie jedno drugie powroty do domu po północy (nie mieszkam w Warszawie), oczywiście jedzenie 1-2 razy dziennie max z czego główny posiłek póżnym wieczorem lub nocą. Na wdrożeniach oczywiście nie mogło obyć się bez dużej pizzy jako głównego posiłku dnia lub innych równie kalorycznych fastfoodów.
Bywały noce gdy wracałem autem 60 km do domu po pracy że zatrzymywałem się na światłach i zasypiałem. Ilu z Was ma podobną historię ? (:
Zapewne wielu.
Reasumując blisko 10 lat pracy w korpo pięcie się w strukturach tego wyścigu szczurów od szeregowego informatyka po szefa działu IT skończyć się mogło w jeden sposób – wypaleniem i odejściem na swoje. Sądziłem że coś się zmieni, niestety, pracowałem tyle samo lub więcej, jadłem nie mniej zdrowo niż przedtem przez co nabierałem kolejnych kilogramów aż przy swoim wzroście 186cm doszedłem do stadium w którym ważyłem 130kg, wiem, jak na ten wzrost nie było tragicznie, nie mniej jednak mocno utrudniało to życie szczególnie latem gdy najpowolniejszy ruch na zewnątrz wytapiał ze mnie 7 poty a klima w domu chodziła od wczesnej wiosny do późnej jesieni a moja żona nieustannie marzła gdy ja mógłbym chodzić niemal nago ….
Bywały wzloty i upadki, tu schudłem 10kg tam przybrałem 15 i tak przez kolejną dekadę aż nadeszły czasy jedynej choroby świata, minął pierwszy rok, nawet nie miałem kataru nie mówiąc o przeziębieniu czy tej jednej jedynej chorobie jaka była wałkowana w mediach, oczywiście się nie szczepiłem, mam przecież fenomenalną odporność, jestem ze stali … no i następnego sezonu zimowego trwania tego szaleństwa zaczęło się niewinnie, Święto Zmarłych wiadomo, tournee po cmentarzach, pogoda była ładna, ale tu ktoś kichnie tam ktoś kichnie, niby nic wrociłem do domu, następnego dnia miałem zaplanowane jakieś prace wokół domu i jakoś dziwnie się poczułem, jakiś taki osłabiony, mówię nic, pewnie przemarzłem na tym cmentarzu ,samo przejdzie.
Minął kolejny dzień zawiozłem córkę na uczelnię i postanowiłem zaczekać na nią na parkingu i popracować sobie na laptopie w aucie, silnik włączony ,ciepło, nagle ogarnęły mnie nieprawdopodobne dreszcze, założyłem kurtke, nic, pojechałem na stację po kawę żeby się rozgrzać, na chwilę pomogło, mija jedna godzina, dreszcze powróciły, nigdy w życiu tak się nie trząsłem ….., wypiłem kolejną kawę , na chwilę pomogło, córka wróciła wracamy do domu. W domu wszystko wróciło do normy czułem się normalnie, po czym kładę się spać a tu nagle bez ostrzeżenia znów te dreszcze po prostu trząsłem się że aż mnie wszystko od tego zaczęło boleć (mięśnie), po dłuższym czasie pod pierzyną udało mi się nabrać wyższej temperatury i zasnąłem. Rano – gorączka pod 39 no i jazda z lekami jak to zwykle przy grypie, okazuje się że leki przeciwgorączkowe faktycznie działały ale nic nie pomagało przez kolejne dni nadal miałem dreszcze gorączkę z naprzemiennymi falami a to dreszcze a to uczucie gorąca , w pewnym momencie poczułem że jakoś dziwnie oddycham, zaczynam się męczyć przy wchodzeniu na schody. No to co, gabinety lekarskie oczywiscie pozamykane, nikt człowieka z gorączką nie przyjmie stacjonarnie, no to teleporada, jakiś sterydowy lek wziewny stwierdzone „przez telefon” zapalenie oskrzeli ….. biorę ten lek dzień ,drugi nic się nie poleprsza wręcz przeciwnie mam coraz większe trudy z łapaniem oddechu wchodząc po schodach, 3 dnia nie byłem w stanie bez utraty tchu dojść 5 metrów do łazienki po prostu się dusiłem.
Mam znajomego lekarza ,zadzwoniłem do niego ,przyjechał, osłuchał mi płuca – diagnoza – „natychmiast do szpitala”, mówię – nie dam rady przejść do karetki 2 piętra w dół nie mówiąc o czekaniu na SORZe kilku/kilkunastu godzin – żona wezwała karetke. Pominę milczeniem zachowanie „ratownika” gdy usłyszał że jestem „nie szczepiony” …. zrugał mnie, moją rodzinę jak burą sukę, gdybym miał czym oddychać wyjaśniłbym mu z czego wynikało moje niedowierzanie w suteczność preparatu (ponad 50% środowiska lekarskiego w niego w ówczesnym czasie nie wierzyło więc co ja mały żuczek mogłem sobie pomyśleć widząc takie „zaufanie” lekarzy do tej terapii ….) ale mniejsza o to, ratownik za tak skandaliczne zachowanie w stosunku do pacjenta z zagrożeniem życia powinien wylecieć z pracy dyscyplinarnie, jego stopień agresji bardziej wyglądał mi na to że nie był on spowodowany całą tą sytuacją ale przypominał bardziej agresję człowieka po alkoholu, ale nie robiliśmy już awantury (ja na to nie miałem tchu w płucach) żona była w rozpaczy i sama chora na to gó….. jak się potem okazało (na szczęście z łagodnym przebiegiem) pojechałem do szpitala.
Diagnoza – zajęte 75% płuc – stan ciężki …..
Kolejne dni na oddziale patrzyłem jak odchodzą kolejne osoby, jedna po drugiej któregoś dnia w drzwiach sali na której leżałem stanął lekarz który się nami opiekował z anestezjologiem, przyszli do mojego współlokatora który był w „odrobinę” cięższym stanie niż ja. Współlokator ten nie słuchał poleceń lekarza i pielęgniarek nieustannie zrywając sobie maskę tlenową z twarzy przez co jego stan nieustannie się pogarszał, anestezjolog zakomunikował mu spoglądając także na mnie że jeśli nie przestanie tego robić, skończy się to tragicznie, ale nie to wzbudziło we mnie trwogę, trwogę zbudziło we mnie to co nastąpiło potem.
Anestezjolog ten zwrócił się wprost do mnie, powiedział żebym wykonywał pewne ćwiczenie, kładł się jak najczęściej na brzuchu i próbował jak najgłębiej oddychać bo to miało pomagać w wyjściu z tej choroby, padło tam jeszcze takie zdanie że „pacjent którego przyjęliśmy w ciężkim stanie który wykonywał to ćwiczenie przez kilka tygodni, w końcu z tego wyszedł” – „W KOŃCU Z TEGO WYSZEDŁ ?????”
To już zabrzmiało trochę jak wyrok sądziłem że mój pobyt tam potrwa kilka dni, tymczasem on mówi o kilku tygodniach ćwiczeń i sugeruje że mogę z tego nie wyjść ?????
Saturację miałem słabą, więc wziąłem się do roboty wykonywałem te ćwiczenia praktycznie non stop przez 2- 3 dni, tuż po nich saturacja się poprawiała wydawało mi się że czuję się lepiej, ale gdy usiłowałem iść do łazienki (kilkanaście metrów) na finiszu tej wyprawy po prostu się dusiłem ….. pomyślałem sobie wtedy że ja naprawdę mogę już więcej nie zobaczyć rodziny ….
Współlokator z którym dzieliłem tę niedolę niestety 2 dni później zmarł, przeniesiono mnie na inną salę na której było nie weselej , nie czułem się lepiej do tego umierali kolejni ludzie na moich oczach odbywały się reanimacje !!! nie zapomnę tego do końca życia, ludzi tracących świadomość, załatwiających się na podłogę, nie wiedzących kim są i gdzie są, wyrywających sobie cewniki, to był koszmar. Powiedziałem sobie że jeśli z tego wyjdę zrobię wszystko żeby to był mój pierwszy i zarazem ostatni pobyt w szpitalu w moim życiu w charakterze pacjenta (no , chyba że na autopsji, ale to już bardziej w prosektorium niż samym szpitalu ….)
Byłem ogromnym sceptykiem odnośnie tej jedynej choroby Świata, ale to jest też chyba trochę tak że musiałem mieć w sobie coś co doprowadziło do tego ciężkiego przebiegu choroby, być może nadmierna otyłość, być może obniżona odporność przez tryb życia jaki wiodłem, nie wiem. W końcu po 2 tygodniach leczenia końską dawną antybiotyku i tlenem wyszedłem z tego piekła na bardzo wątłych nogach 10 kg chudszy, jeszcze nadal z trudem łapiący oddech ale „Zdrowy”.
Po tygodniu odwiedziłem pulmunologa i usłyszałem tam kolejny wyrok, ma pan nadciśnienie (pomiary wskazywały na 150-160/95-100 przy pulsie spoczynkowym 85-90) do tego „tachykardię”, nie mówiąc o widmie cukrzycy i zawału/udaru (fatalny lipidogram). Z gabinetu wyszedłem załamany, widząc w domu listę skutków ubocznych leku na nadciśnienie i wspomnianą tachykardię, nie mówiąc o leku na cholesterol …… przeraziłem się już kompletnie. To jakiś dramat, czy naprawdę jestem na to skazany do końca życia ?
Minęły dwa miesiące od wydarzeń szpitalnych pojechałem z rodziną w góry, odreagować, chodziłem tempem żółwim, zero kondycji, nadwaga, problemy z oddychaniem, dramat. Po powrocie wywiązała się dyskusja ze szwagrem na temat kolarstwa którym się zainteresował, kupił fajnego gravela. Ja wcześniej podejmowałem różne próby sportowe a to kolarstwo a to bieganie które zawsze kończyły się tak samo, kontuzją kolan i brakiem możliwości chodzenia …. znalazłem jednak pewien specyfik którego nazwę tu pominę, bez recepty powszechnie stosowany wśród starszych osób „na staway” zacząłem brać i jednocześnie jeździć trochę na starym wysłużonym 20 letnim rowerze MTB (na 26 calowych kołach o zgrozo), to 10, to 20, to 30 km raz na parę dni, w pewnym momencie tak się wprawiłem że któregoś dnia przejechałem na nim 70km i powiedziałem sobie, stawy mnie nie bolą, czuje się lepiej, kilka kg ubyło – może czas wejść na wyższy poziom wtajemniczenia „kolarskiego” ? ((((:
Czytałem, oglądałem setki filmów na YT, nie kończące się dyskusje ze szwagrem, w końcu w tajemnicy przed żoną kupiłem rower szosowy, piękny, cudowny zielony rumak od Bianchi, nie żeby tam od razu jakiś karbon, alus na 105ce na szczękach, bez żadnych ekstrawagancji. No i się zaczęło ….
Po 3 miesiącach jeździłem już 1000 km /miesięcznie, jeżdziłem codziennie i to bynajmniej nie w tempie emeryta, przeszło lato, nadeszła jesień, plucha, a ja cały czas na szosie każdego dnia rano trening, doszedłem do miejsca w którym byłem w stanie przejechać za jednym razem 150 km, schudłem 30kg w 11 miesięcy (przepraszam – wytopiłem), kupiłem trenażer na zimę do garażu na który nakłada się ów rower i jeździ na Zwifcie trenując nadal jak w realnym świecie, pojeździłem na tym parę tygodni, niby super, ale jednak czegoś brak, no właśnie – kontaktu z naturą …. Pomimo zimy (Grudzień/Styczeń) jeździłem na MTB robiłęm wypady do puszczy (dojazd asfaltem 13 km w jedną stronę, po puszczy 40km i powrót asfaltem), robiłem miejskie MTB, ale gdy były wietrzne dni koszmarnie przemarzały mi dłonie, jeździłem w rękawicach narciarskich pomimo tego nic to nie dawało, po prostu odmrażałem sobie dłonie, zamontowałem w końcu owiewki od motocykla Enduro, zero efektu. Rzuciłem MTB/Rower na dobre, zacząłem biegać.
To nie była moja pierwsza próba biegowa, niestety zawsze kończyły się one gorzej niż moje próby rowerowe, czyli koszmarnymi kontuzjami stawów, ale mówię, po 11 miesiącach jazdy na rowerze mam już bardzo dobrą kondycję, taka mała dygresja
Po 11 miesiącach jazdy na rowerze z nadciśnieniowca jestem człowiekiem który dziś legitymuje się ciśnieniem na poziomie 110-105 / 70-65, i pulsem spocznowym 45-42, po widmie cukrzycy, zawału ,udaru powstało tylko wspomnienie …. sport okazał się lepszym lekarstwem niż to co mi przepisano ….
Kupiłem najlepsze buty do biegania po asfalcie z gigantycznie grubą podeszwą, kurtkę do biegania i zacząłem biegać, najpierw nieśmiało 1-2 km marszobiegów w trakcie których szybko uświadomiłem sobie że kondycji z kolarstwa nie da się 1:1 przełożyć na kondycję biegową, to jest naprawdę inna liga, palący ból mięśni łydek, piszczelowych ,dwugłowego i czworogłowego nie mówiąc o mięśniach których istnienia wogóle nie podejrzewałem (pośladkowe) …. to był dramat, ale parę dni odpoczynku mówię sobie stawy mnie nadal nie bolą pociągne to dalej, kolejne 2-3-4 km już truchtu mniejsze lub większe perturbacje bólowe ze strony mięśni – poza tym nic. Odkryłem rozciąganie potreningowe, rolowanie i automasaż, od tego momentu moje bieganie weszło na zupełnie inny poziom.
Dziś biegam treningowo dystanse 10km 4-5 dni w tygodniu, obecnie z uwagi na aurę zacząłem w dni nietreningowe jeździć na rowerze szosowym, jest to świetne uzupełnienie. 2 tygodnie temu po blisko 2 miesiącach treningów biegowych przebiegłem swoją życiówkę – 22km (taki półmaraton można powiedzieć)
i z optymizmem patrzę w przyszłosć – jestme zdrowym (chudszym niż mój bardzo szczupły 16 letni wysportowany syn) człowiekiem który już kilka razy przez pomyłkę założył jego koszulkę co zauważyła dopiero żona że coś w moim ubiorze jest nie tak …. no właśnie – jakieś dziwne napisy nie przystające do człowieka w wieku 50 lat ….
Kiedyś na Quorze trafiłem na takie ptyanie „czy można zmienić swoje życie w ciągu 1 roku” – jeśli ktoś z Was szuka odpowiedzi na takie pytanie popatrzcie na moją historię, z wraku człowieka stojącego w Listopadzie 2021r nad pustym dołem grobu (niewiele brakowało żebym się w nim znalazł) w Listopadzie 2022r byłem już bardzo wysportowanym 49 latkiem snującym już wizję pierwszego w życiu maratonu (ponad 42km)
Sport zmienia życie, sposób patrzenia na Świat, ludzi, radzenia sobie z problemami. Obniża stres w sposób nieprawdopodobny. Ja dziś w kategoriach „nagrody” zamiast tzw. weekendowego popijania czy zajadania widzę trening który mam rano do wykonania, to dla mnie jest nagroda za ciężki dzień ,tydzień. Gdyby nie to że biegać codziennie jest „podobno” niezdrowo (ryzyko kontuzji) robiłbym to 7 dni w tygodniu, ale przeplatam to z kolarstwem i jest pięknie.
Jeśli masz taki problem jaki miałem ja i szukasz odpowiedzi na pytanie czy można w sposób trwały osiągnąć taki stan jaki mi udało się osiągnąć odpowiem Ci – TAK. Wymaga to na początku żelaznej dyscypliny ale to się opłaci bo jak już w to wejdziesz po 2-3 miesiącach po prostu trudno wyobrazić sobie swoje życie bez sportu.
Jedno ostrzeżenie – to bardzo uzależnia, ale ma to swoje podłoże biologiczne o którym nie będę się tu rozpisywał, nie chodzi o żadne leki, organizm w pewnym momencie robi coś co nie pozwala ci przestać – polecam poszukać na ten temat informacji w internecie (((:
Dziś mam 50 lat ,nie biorę żadnych leków, z optymizmem patrzę w przyszłość i nigdy już nie dam położyć się nikomu do szpitala ((((: